Prawo czy obowiązek zdobywania wiedzy

Przyszedł kolejny dzień – 1 września. Data równie symboliczna i tragiczna co 1 sierpnia. O powszechnym zrywie do walki w obronie wolności już wspomniałem i nie ma potrzeby do tego wracać. Natomiast zastanawia mnie inna rzecz – przywilej/obowiązek szkoły i edukacji.

Podchodząc do tego tematu historycznie, nie tylko ci walczący bronią narażali swoje życie. Również zaciekle walczyli ci niosący „kaganek oświaty”. Ryzykowali wszystkim, gdyż zabronione były nauki w języku polskim. A tacy ludzie nauczali właśnie ojczystej mowy, naszej historii, patriotyzmu, poczucia obowiązku wobec ojczyzny i rodaków. Pamiętam opowieści mojego dziadka z czasów wojny, kiedy sam był zaangażowany w tajne komplety. Spotkania odbywały się w małych grupkach, aby w przypadku niebezpieczeństwa łatwiej było się wytłumaczyć spotkaniem towarzyskim. Najczęściej ktoś ostrzegał przed nieprzyjacielem i wtedy zamiast zeszytów na stole pojawiały się przykładowo karty do gry. Cała sytuacja polityczna, wojna, okupacja sprawiała, że były chęci zdobywania edukacji w ojczystym języku i w ten sposób walka z wrogiem. Świadomy, wykształcony człowiek może więcej zdziałać i jest cięższy do pokonania. Dlatego też chwała wszystkim ludziom, którzy w pełni poświęcenia narażając życie krzewili edukację i naukę naszego języka.

Jakże zupełnie inne podejście do nauki jest obecnie. Patrzę tutaj też po sobie i przygodach z różnymi kolejnymi jednostkami edukacyjnymi. Jakoś nigdy nie garnąłem się do nauki. Szkołę i edukację, jak większość rówieśników, traktowałem jako przymus, zło konieczne. Oczywiście przysiadałem and książkami, jak była potrzeba, klasówka czy egzamin, nie mówiąc już o maturze. Praktycznie nie dopuszczałem do sytuacji, gdzie byłem zagrożony zostaniem na drugi rok w tej samej klasie. Ale gdybym się bardziej postarał, to mógłbym być nieco ponad przeciętnym uczniem. Ale jednak uczyłem się tak, aby spokojnie zdawać do następnej klasy nie wysilając się przy tym zbytnio. Miałem inne priorytety niż nauka. Wolałem bardziej biegać za piłką z kolegami, co najbardziej lubiłem (dobrze, że nie siedzieć na ławce), niż siedzieć nad nudnymi dla mnie książkami. Pilka nożna to było akurat to, co mogłem robić od rana do wieczora. Byłem za młody aby docenić to, co mogłem otrzymać. Że mogłem zdobywać wiedzę, którą teraz może bym wykorzysał inaczej kierując swoim życiem. Że mogę teraz pisać te słowa, że jednak szkoła nauczyła mnie trochę myśleć i przede wszystkim pisać. Że mogę dalej się rozwijać.

Teraz też pewnie zabrzmię jak senior, ale z perspektywy czasu, obserwacji i zebranych doświadczeń mogę powiedzieć „za moich czasów…”. Tak właśnie jest, tyle się pozmieniało w krótkim czasie. Coraz mniejsza jest zdawalność matur, coraz mniej jest chęci do nauki, a sam jej poziom jest coraz niższy. Małolaty zadowalają się coraz gorszymi ocenami, aby tylko się prześlizgnąć do następnej klasy. A później wypływają perełki, jak niektóre osoby totalnie się kompromitują, a uważają się za opiniotwórcze. Do tego dochodzi brak umiejętności wyszukania wartościowych informacji w internecie i odsiania tych całkowicie bzdurnych, bezużytecznych i błędnych zaśmiecających różne strony. Chociażby do tego przydaje się edukacja, aby nie wierzyć we wszystko bezgranicznie, co jest podane w internecie lub telewizji, tylko móc samemu wyselekcjonować wartościowe rzeczy. Na osłodę można powiedzieć tyle, że jednak jakaś nadzieja jest. Znam nawet przypadki dzieci lubiących szkołe lub takich z czerwonymi paskami, niekoniecznie na czterech literach.

Patrząc po naszej hostorii, czy to z czasów 2 Wojny Światowej, czy nawet wcześniej, gdy nie było nawet państwa polskiego na mapach, wniosek nasuwa się o tyle logiczny, co przerażający. Największa chęć nauki jest wtedy, gdy jest brak autonomii państwa i jest ciężka sytuacja. Tyle tylko, że należy mieć nadzieję, że takie rzeczy już się nie powtórzą. Dlatego też chyba najlepszym rozwiązaniem jest pobudzanie dzieci już od najmłodszych lat do zdobywania wiedzy. Zachęcanie ich do odkrywania coraz to nowych rzeczy i do zgłębiania ich, w czym ma pomóc szkoła. Edukacja jest bardzo istotna i dlatego też chwała wszystkim nauczycielom, zarówno tym, którzy kiedyś narażali życie, jak i tym, którzy obecnie walczą o to, aby jak najwięcej wlać wiedzy do młodych głów.

Ale jaja

Nadeszły kolejne Święta, tym razem bez śniegu, ale też bez słońca. W sumie Lany Poniedziałek zrobił się w Niedziele Wielkanocną. Trochę (bardzo) popadało, powiało, pochmurzyło się. W telewizji jak zwykle dużo filmów – rozrywka dla mas. Po ulicach trochę ludzi spaceruje – chociaż bardziej przemieszczają się do swojego punktu docelowego, bo w taką pogodę ciężko się spaceruje. Generalnie cisza i spokój.

W niejednym domu bogato zastawione stoły. Cała masa jaj, mięs, wędlin, pieczywa, żurki no i ciasta. Mazurki, serniki i inne, co kto lubi. Wszystko w ilościach takich, że można wykarmić pół świata. A do tego wszystko dietetyczne wysoko-tłuszczowe i wysoko-węglowodanowe, nie mówiąc już o znacznych ilościach białka. Koszmar dla dbających o linię. No dobra. Żaden stół nie obejdzie się bez sałatki warzywnej/jarzynowej. Takowa jest chyba wszędzie. Jak przy każdej imprezie rodzinnej i świętach.

Także jest kolejna okazja do wystawienia czystej, kolorowej, whisky, wina, nalewek, burbonów, koniaków, bimbru, miodów i wszelkiego rodzaju napojów z jakąkolwiek zawartością alkoholu. Chociaż u mnie takich rzeczy raczej się nie praktykowało. Jakoś żadne święta nie były zakrapiane, może kieliszek wina dla lepszego trawienia. Ale nie ja.

Generalnie święta dla mnie to jedzenie i spotkania z najbliższymi. Ale niestety są za krótkie, żeby się spotkać ze wszystkimi. No i są wspomnienia z dzieciństwa. Pamiętam, jak chodziłem po Grobach Pańskich z dziadkiem i z ciocią. Kurs po starym mieście od kościoła do kościoła. Przy każdym chwila zadumy i modlitwy. Ciekawe duchowe przeżycie. Niestety już dawno przeze mnie niepraktykowane, ale może czas do tego wrócić. Nawyki mi się zmieniły, doszło wiele obowiązków, skończyła się beztroska, a zaczęło się inne postrzeganie świata.

Tylko czy te święta są jeszcze takie jakie powinny być? Czy są jeszcze przeżyciem duchowym, czy już są tylko zwyczajowe? W Wielką Sobotę jest ogólnonarodowa migracja do kościołów z koszyczkami, a czasem koszami wypełnionymi czym się da. W pewnym momencie trzeba było być jak najbliżej stołu na którym są święconki, żeby jak najwięcej świętości spłynęło. Dzieci jeszcze rozumiem, ale czemu dorośli tak się pchali? Całe szczęście, że to minęło. Zostało tylko pokazanie się z jak najbardziej bogatym koszykiem. A po święceniu do domu i do szykowania uczty i nerwów związanych z przyjmowaniem gości.

Ale Wielkanoc to nie koszyki, jajka, kurczaki, zajączki, i inne napędzane marketingowo gadżety. To nie tylko chodzenie z koszyczkiem do kościoła i jedzenie jajek. To nie są tylko zwyczaje. Ale one coś symbolizują. Wypada, żeby było to głębsze duchowe przeżycie. Jeśli idziemy ze święconką, to znaczy, że jesteśmy katolikami. A jeśli tak to też powinniśmy przeżywać te święta choć trochę religijnie.

Wiem, że sam do tego aż tak nie podchodzę, ale też czasem zatrzymam się, pomyślę po co to wszystko. Że był kiedyś ktoś, kto umarł i wstał żywy po 3 dniach. A ten ktoś był przecież taki sam jak wszyscy. Też był dzieckiem, pewnie też miał swoje kaprysy. Też miał swoje problemy życia codziennego. To nie tylko było to co w Piśmie, ale też to co pomiędzy tymi wydarzeniami. I to mógł być każdy. Sąsiad, znajomy, przypadkowy przechodzień.

I to jest w tym wszystkim ciekawe.

Więc zatem Wesołych Świąt również z refleksjami.

Coś na zmarnowany dzień

Czasem (ostatnio naprawdę czasem tylko) się zdarza, że mam wolny dzień. Chodzi o taki, że nie mam nic zaplanowane, albo mam, ale się zmienia wszystko z niezależnych przyczyn. Dlatego też trzeba coś z tym zrobić. Tylko co. Wiem, że to są rozterki osoby nie posiadającej dzieci i niektórzy mogą zazdrościć. Ale tak się złożyło, więc piszę z tej perspektywy i jak będę miał dzieci, napiszę coś innego 🙂

Z reguły mam inne rzeczy do roboty. W sumie zawsze coś znajdę sobie do zrobienia, ale nie zawsze są chęci. I o te chęci chodzi głównie. Z jednej strony jest tyle obowiązków, z drugiej nie chce się okropnie. Bo przeważnie zostają tylko te, które się odkłada, nie sprawiają przyjemności, a są jedynie obowiązkami.

I więc ten wolny czas spędzam na robieniu kompletnie nic. Co też jest formą odpoczynku. Ale cóż, postanowiłem coś zrobić konstruktywnego też, czyli stworzyć ten tekst. Bo tak nie miałem albo weny, albo czasu by coś napisać. A teraz wszystko temu sprzyja. I jest ciepło, piękna, słoneczna pogoda, jest czas. Co prawda z weną nie do końca, ale jakoś idzie.

Ale wracając do tematu. Po dłuższym czasie takiego nicnierobienia pojawia się poczucie zmarnowanego dnia. Poczucie, że nic konstruktywnego się nie zrobiło, że dzień uciekł. A nie ma nic gorszego, niż spędzenie dnia na rzeczach, które nic nie wnoszą do życia. Tylko teraz co jedni uważają, za bezsensowne marnowanie czasu, dla innych jest właśnie czymś wartościowym. Chodzi tu niewątpliwie o pasję, hobby. Czy takie kolekcjonowanie znaczków i przeglądanie klaserów jest stratą czasu? Albo składanie modeli samolotów/statków/innych? Przykładów jest cała masa, bo może być zabawa jojo, malowanie, szydełkowanie, szukanie przepisów kulinarnych i wiele innych. Takie rzeczy z punktu widzenia Świata, zarabiania czy globalnego dobra są chyba bez znaczenia i bezsensowne. Ale ten Świat jest tworzony właśnie przez takie jednostki.

A właśnie te jednostki w ten sposób się realizują. Działają w obrębie swych pasji. Najlepiej jest, jak ta pasja jest jednocześnie pracą i utrzymaniem, ale chyba jest to rzadko spotykanie. Chociaż nie wiem czemu, bo każdy powinien robić to co lubi, a nie to co musi. Ale to już temat na inny tekst. A więc samorealizacja jest bardzo ważna. Jest to sposób na odpoczynek, na swój czas, na swoje życie. I chociażby dlatego jest to bardzo wartościowe. Kolejną sprawą jest to, iż w ten sposób wszyscy odpoczywają. A odpoczynek jest ważny, żeby później jeszcze efektywniej pracować.

Ale właśnie czasem zdarza się naprawdę zmarnowany dzień. I to wcale nie spędzony na rzeczach interesujących i ciekawych, chociaż na zajmujących (czas). Za takie rzeczy uważam większość tego co puszcza się w telewizji, czy filmów, które „marnują” 2-3 godziny życia. Są oczywiście produkcje dające do myślenia, poruszające pewne problemy. Ale znaczna większość tego, co jest obecnie jest puste, jest jedynie bezmózgą rozrywką. Drugim takim pochłaniaczem czasu jest komputer, a bardziej gry komputerowe. Są one coraz lepsze, niektóre są naprawdę dziełami sztuki, ale wciąż są pochłaniaczami czasu dobrymi na odpoczynek po ciężkim dniu, do oderwania umysłu od codzienności (tak jak i filmy) a nie sposobem spędzania całego dnia. Mam jedno usprawiedliwienie na spędzenie całego dnia na tych rzeczach – choroba, gdzie jest się tak otępiałym, że można się tylko się zająć czymś łatwym, prostym i przyjemnym.

Nie lubię spędzać wolnego czasu na rzeczach nic nie dających, nie wnoszących do życia. Więc dlatego ten tekst, choć krótki i bez głębszego przesłania, ale będący formą samorealizacji i spędzeniem czasu w sposób jaki lubię. No i będącego inspiracją dla mnie do zrobienia i innych zajmujących rzeczy 🙂

Był sobie raz pewien Świat

Był sobie raz pewien Świat. W sumie nic takiego specjalnego z pozoru. Taki sam Świat jak i inne. Istniał już od milionów lat. Przez cały ten czas wciąż się kręcił przy tym całym wszechobecnym rozgardiaszu i chaosie na swej powierzchni, ale i też, za sprawą mieszkańców, pod i nad powierzchnią.

Był sobie raz pewien Świat. I mieszkańcy tego świata, choć nie byli obecni od jego początku, a wręcz pojawili się tuż przed jego upadkiem, opanowali go całkowicie i podporządkowali dla swoich potrzeb. Wciąż się rozwijali, więc i Świat się kręcił i poruszał w przód. Najpierw „oswoili” sobie ogień, a z czasem coraz to nowe rzeczy i zwierzęta. A kiedy było im mało zaczęli tworzyć. Tworzyli narzędzia. Tworzyli narzędzia do tworzenia narzędzi. Tworzyli narzędzia do niszczenia i odbudowywania tych narzędzi. Tworzyli narzędzia nie wiadomo do czego. Tworzyli dla samych siebie i dla innych. Ale przez cały czas tworzyli narzędzia do unicestwiania wszystkiego co żyje.

Był sobie raz pewien Świat. Mieszkańcy, którzy, pomimo iż sami nie rozumieli tego Świata, szybko się nim nasycili i patrzyli w niebo, gdzie widzieli inne Światy. W zależności od tego kim byli mieszkańcy tak wykorzystywali to, co zobaczyli. Jedni stawiali pytania co jest na innych Światach i czemu mieszkańcy akurat są na tym konkretnym Świecie, Drudzy dążyli do ich podbicia, a Jeszcze Inni wykorzystywali je. Pierwsi patrzyli i dzielili się z innymi, tym co mogli zaobserwować i wymyślić. To tylko pobudzało dalszą wyobraźnie. Doprowadzało to do wniosków, że ten, jak i inne Światy są tak naprawdę owiane mgła tajemnicy dla nich samych i złamanie tego szyfru jest niemożliwe. Można się tylko domyślać, co mogło być pod powłoką tajemnicy.

Drudzy tak bardzo byli ciekawi co jest na innych Światach, że chcieli tam się dostać. Ale ruszyć tam mogli tylko ci, którzy mieli możliwość podbicia i do wykorzystania reszty do własnych potrzeb. Ci już podbili ten Świat tymi możliwościami i chcieli mieć inne Światy dla siebie, pod swoją kontrolą, aby pokazać i mieszkańcom swojego Świata i innych Światów, że są najmocniejsi. No może przy okazji trochę opowiedzieli o tym, co znaleźli tym Pierwszym, ale też w sposób kontrolowany, aby za bardzo nie mogli dzielić się tymi przemyśleniami.

Ci Jeszcze Inni już nie byli tak ciekawi co jest na innych Światach. Ale inne Światy były im potrzebne. Tak samo jak tajemnice, które starali się rozgryźć Pierwsi. Pierwsi stawiali pytania, Jeszcze Inni obmyślali na nie odpowiedzi. I to takie, by zainteresować i omamić całą resztę. Jak już zainteresowali, to skupiali ich wokół siebie. Gdy już skupili ich dużo, to za pomocą tych odpowiedzi, mogli nimi rządzić i ich kontrolować. I starali się tak rządzić, aby mieć jak najwięcej dla siebie. A wszystkie dziejące się rzeczy na Świecie i innych Światach mogli tłumaczyć swoimi odpowiedziami o wyższych mitycznych mieszkańcach wszystkich Światów do których należy się zwracać przez tych Jeszcze Innych.

No i była ta pozostała grupa, która podporządkowała się Jednym, Drugim i Jeszcze Innym. Czasem Drudzy i Jeszcze Inni łączyli siły lub ścierali się między sobą o jak największe przywileje na tym Świecie. Dodatkowo z czasem znaczenie Pierwszych zmalało, a za to stery Świata przejęli Drudzy i Jeszcze Inni. I rządzili tak pozostałą grupą, wykorzystywali ją do swoich celów. Chociaż byli i tacy wśród Drugich i Jeszcze Innych, którzy chcieli coś zrobić dla reszty. Czasem narażając się na represje, czasem działając po prostu i nie zagrażając Drugim i Jeszcze Innym. I Tak wciąż kręcił się Świat – mieszanka zatrważających wad i niewątpliwych zalet.

Był sobie raz pewien Świat. I pomimo tego wszystkiego uśmiechał się od ucha do ucha. Inne Światy, jakby spojrzały na ten Świat, to by uznały, że jest najszczęśliwszy. Wciąż się kręcił, wciąż trzymał się życia. I to czasem wbrew wszystkiemu. Wszędzie uśmiechnięte dzieci, radośni dorośli trzymający je na rękach i machający wszystkim wokół. Gdzie się nie obejrzeć to wszystkim jest dobrze, nie ma w ogóle trosk i zmartwienia. I tak miał być postrzegany. A co z tymi nieszczęśliwymi, biednymi, chorymi? Co z głodem, chorobami, biedą? Wystarczy na to nie patrzyć! By nie mącić tego bezkresnego, wspaniałego, fałszywego szczęścia.

Ten Świat zabiła jego własność, to co na sobie miał i rozdawał hojnie wszystkim mieszkańcom, którzy chcieli więcej i więcej. A jak już wyczerpali zasoby to nawet lepiej. Przecież niknące dobra były coraz bardziej wartościowe, a jak już ich zabrakło, to zawsze można było znaleźć substytut. A jeśli skończyło się coś, co żyło, to trudno, jeśli nie napychało kieszeni. A jak dało się na tym zarobić, to i tak trzymano wszystko w klatkach.

Ten Świat zabił też czas, który kierował jego poczynaniami. Dla niektórych mobilizujący do działania, dla innych paraliżujący. Ale wciąż pędzący coraz szybciej. Aż w końcu wszyscy zatracili umiejętność trzeźwego postrzegania rzeczywistości. Liczyło się tylko to co szybciej i sprawniej. Aż ostatecznie wszystko, co żyje było popędzane przeróżnymi sztucznymi specyfikami.

A i tak samozagłada dotknęła wszystkich. I tych z pełnymi kieszeniami, jak i tych bez niczego.

Był sobie raz pewien Świat na którym ostatecznie wszystko i wszyscy jest sobie równe.

Od Nowego Roku będę…

Święta, Święta i po Świętach…

I po Nowym Roku też…

No i po Trzech Króli i po styczniu.

Generalnie już trochę roku minęło. A jak wiadomo rokrocznie grudzień i pierwszy dzień stycznia sprzyjają postanowieniom. Któż tego nigdy nie zrobił? Od nowego roku będę: się odchudzał, zabiorę się za sprzątanie, będę biegać, nauczę się gotować/strzelać/myśleć/ języka japońskiego czy tam polskiego, będę robił to czy siamto. I co z tych planów wychodziło?

No właśnie. Co z tymi postanowieniami? Czy ktoś w ogóle po pierwszym tygodniu stycznia o nich pamiętał jeszcze, nie mówiąc już o ich realizacji? Czy to były takie pobożne życzenia?

Też to przerabiałem. Też zakładałem sobie że w tym czy tamtym roku będę robił to czy tamto. I też wytrzymywałem tylko parę dni. Słaba wola, zbyt ambitne, nierealne do spełnienia postanowienia. Wystarczyło jakieś wydarzenie, żeby usprawiedliwić porażkę w wytrwałości. A skoro raz mogłem zrobić wyjątek to czemu nie drugi i trzeci? No i właśnie tak się kończą postanowienia noworoczne. I wszystkie inne.

A teraz wyobraźmy sobie, jeśli tych postanowień jest kilka… Skoro w jednym jest ciężko wytrzymać to co dopiero jak się chce kilka rzeczy spełnić. Przykładowo chęć schudnięcia i jednocześnie nauka gotowania. Dwie sprzeczności, obie związane z jedzeniem. Oczywiści można powiedzieć, że można gotować zdrowo itp. Ale czy podczas nauki właśnie jest najgorzej. Trzeba próbować, doprawiać, próbować i tak w kółko. Do tego wtedy co zrobić z tym jedzeniem? Jak tak człowiek się naje przy gotowaniu? I jak tu schudnąć. Wiem, przyczepiłem się do chudnięcia, ale to jeden z wielu przykładów, których mógłbym tu przytaczać w nieskończoność.

Sam już przestałem się oszukiwać z postanowieniami. A przynajmniej z tymi na początek roku. Czemu każdy inny dzień nie jest równie dobry na rozpoczęcie nowej rzeczy? Tylko akurat od nowego roku? No dobra, czasem też zaczyna się od nowego miesiąca czy od poniedziałku.

Pierwszy dzień stycznia to magiczna data. Mówi się, jaki pierwszy dzień, taki cały rok. Można stwierdzić czyli co? Na kacu? Wracając do tematu postanowienia chyba powinno się dostosowywać do odpowiedniego czasu i obecnych możliwości. Bo gdzie tu zaczynać bieganie w środku zimy? Jak pogoda nie sprzyja, śnieg, minusowe temperatury, brzydka pogoda, to od razu można się zniechęcić do tego. A nie lepiej zaczynać jak jest ciepło i ładnie?

Ktoś powie, że są rzeczy, które można w domu robić. I z pewnością ma rację. Ale właśnie, czy są one dobrze dopasowane do możliwości? Czy nie przerastają właśnie ze względu na to? I nie mówię tutaj o rzeczach typu „mam stary komputer to nie nauczę się Exela” lub „Nie mam specjalistycznych butów, to nie będę biegać”. Chodzi o przeróżnych sytuacjach będących przeszkodą. Przy natłoku zmartwień ciężko jest podejmować nowe wyzwania, a z pewnością wytrwać przy nich. Gdy są małe, niewymagające dużo uwagi i poświecenia jeszcze są realne, ale te duże to już są już poza zasięgiem. Sam to przerabiałem. Osiągnąłem duży sukces w moich postanowieniach gdy byłem po urlopie, świeży, wypoczęty po urlopie. Starczyło to na realizację planu. A gdy zaczynałem coś przy dużych obciążeniach fizycznych i psychicznych, kończyło się to szybką porażką.

Kolejna rzecz to oczekiwania na szybkie efekty. Bardzo zniechęca brak spektakularnych sukcesów. A doświadczenie moje pokazuje, że nic tak nie utrwala w postanowieniach, jak radość z sukcesów. Dlatego też dążmy do celu małymi krokami. Chcę wystartować w maratonie? Proszę bardzo, zacznę od przebiegnięcia kilometra. Uda się to, to dalej biegnę dwa kilometry. Później idzie łatwiej, 5, 10, 20 kilometrów, aż do dystansu maratońskiego. Kilka sukcesów zamiast jednego dużego, chociaż ten i tez jest na końcu drogi. Brzmi lepiej?

No i trzeba dopasować realny odcinek czasu na te postanowienia. Dla kogoś bez treningu nierealnym jest przebiegnięcie maratonu po miesiącu treningów. Realniej wygląda tu rok. W zależności od postępów. Zresztą odcinek czasowy można regulować do swoich potrzeb, chociaż czasem ta regulacja jest niemożliwa, bo „trzeba schudnąć do wakacji, żeby dobrze wyglądać w stroju kąpielowym”, bądź „ten bal jest za dwa tygodnie, trzeba się zmieścić w tą sukienkę/garnitur” 🙂

Reasumując kto miał postanowienia noworoczne? A kto o nich jeszcze pamięta?

Czas

Oglądałem dziś film o życiu wybitnego naukowca, geniusza, Stephena Hawkinga. Nie wiem, czy ten film miał być czystą biografią, czy też miał zawierać w sobie głębie i nieść przesłanie. Mnie jednak zaciekawiła jedna rzecz, może niekoniecznie będąca głównym wątkiem w filmie, choć wokół tego niejako film się obraca. Otóż chodzi mi o czas.

Bardziej powinienem się zainteresować chyba książką napisaną przez tego kosmologa i „faceta od czarnych dziur” czyli „Krótka historia czasu”. No cóż, jeszcze przeczytam. Ale ten film zmusił mnie do myślenia właśnie o przemijaniu.

Już w samym filmie było trochę o czasie (uwaga, zdradzę trochę fabuły). Bohater miał postawioną diagnozę – 2 lata życia przed sobą. A jednak… każdy, jak mniemam, słyszał chyba o Hawkingu, który żyje i wciąż pracuje nad swoimi teoriami. I co można zrobić z takim czasem? Dwa lata, dużo i mało. W zależności od punktu odniesienia. Miało być dwa lata a udało się oszukać czas i żyć dużo dłużej. W odniesieniu do historii ludzkości, ziemi, wszechświata jest to nic, ale w stosunku do postawionej diagnozy jest to ogrom czasu.

Swoją drogą czas nieubłaganie płynie. Oglądając ten film straciłem wzbogaciłem dwie godziny życia przemyśleniami. Pisząc te słowa upływa poświęcam godzinę swojego czasu. Czy zmarnowałem to? A może nie i spędzam go w konstruktywny sposób, robiąc to dla siebie i osób to czytających.

Nie tylko mówię tu o dwóch godzinach filmu, godzinie pisania, ale to wszystko składa się na upływający czas dnia, kolejnej doby, kolejnego tygodnia, roku. Tych małych składowych jest tyle, że ten czas przemija tak szybko, że niemalże niezauważalnie. Dopiero co chodziłem do szkoły, szedłem na studia, a tu nagle pracuje, jestem w poważniejszym wieku (przynajmniej fizycznie). Nawet jakiś czas temu znalazłem w domu zaklejoną kopertę z napisem „nie otwierać przed rokiem 2000”. W środku jest list pisany na zajęciach w podstawówce do starszego mnie z moimi wyobrażeniami o świecie w roku 2000. Nie otwierałem tej koperty, chcę jeszcze poczekać. Niewątpliwie będzie to zaskoczenie, ale bardzo przyjemne. Wizjonerem nie jestem, ale to będzie pokazywało ten upływający czas, wyobrażenia dzieciaka z rzeczywistością dorosłego człowieka.

I co przez ten czas zrobiłem? Jak mi ten czas minął? Czy dokonałem czegoś? Czy jestem spełniony? Oczywiście odpowiedzi na te pytania znam ja i moi znajomi. Nie chcę tutaj na nie odpowiadać. Ale myślę, że można nad tym się trochę zastanowić. Każdy może je zadać.

Obecnie wszystko jest w pędzie, jedzenie w biegu, w każdej pracy jest wymagane „umiejętność pracy pod presją czasu”, po tym pędem do domu, jakieś zajęcia dodatkowe, krótkie spotkanie ze znajomymi, dzieci, czy po prostu padnięcie na łóżko i czekanie na następny dzień i życie do weekendu. I w końcu można się ocknąć w podeszłym wieku i nagle to wszystko przestaje być ważne.

I tak jak w filmie co by było, jakby cofnąć czas do początku. Co było na początku? I wtedy ten cały pęd przestaje mieć znaczenie. Był początek wszystkiego czy nie? Jak ogromne to są odległości w czasie? To jest ciekawe, a nie codziennie uciekający czas i wskazówki obracające się w tempie śmigła samolotu. A z drugiej strony przerażające, jak mało znaczymy. I co z tym można zrobić? Wykorzystać najbardziej jak można. A przynajmniej stać się wartościową kroplą w tym morzu czasu. Oczywiście na swój sposób. No i idąc śladem cofania czasu, to czy my byśmy coś zmienili w nas samych i postępowali inaczej?

Przypomina mi się jeszcze jeden film. Co by było, jakby można było żyć, jak w „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. Co by było, jakbyśmy urodzili się starzy i z czasem młodnieli? Takie swoiste cofanie się w czasie, jak u Hawkinga (przynajmniej w jednej z teorii). Z punktu widzenia czasu nie ma to znaczenia. Według naszego czasu na ziemi też nie ma znaczenia. Otóż rodzimy się bez żadnej wiedzy, którą nabieramy z biegiem życia. I kończymy z pewnym doświadczeniem.

No i ostatnia rzecz. Po co to wszystko? Ano po to, że czas przemija, więc trzeba coś z tym zrobić, żeby nie uciekł bezsensownie. Miałem ochotę popisać, to piszę, niezależnie, że zacząłem późno. Mam ochotę na grę w futbol amerykański? Czemu nie, mogę pograć, kto mi zabroni. Mam ochotę na najbardziej abstrakcyjne rzeczy? A czemu by nie spróbować. Skoro to ma wzbogacić moje życie. Szkoda czasu na myślenie nad tym czy jestem za stary i czy wypada. To moje życie i ja mam być na koniec z niego zadowolony.

Reasumując zróbmy sobie przyjemność i wnieśmy coś do życia, bo szkoda czasu.

Część 1. Rozmowa z człowiekiem

Siedziałem sobie kiedyś na ławeczce w parku. Pogoda była ładna, temperatura optymalna, trochę słoneczka, przyjemny wiaterek. Ludzie sobie spacerują, dzieci się wygłupiają.

Włączyłem sobie readera z ciekawą książką. Autor raczej nieznany, tematyka też nie była ciężka. Ot takie czytadło.

Jednak nie dane mi było poczytać w spokoju. Gdy tylko zanurzyłem się w lekturze usłyszałem obok siebie męski głos:

 – Masz może ogień, Mordeczko?

Stanął przede mną człowiek w pełni wieku. Był bardzo dobrze ubrany, elegancko, zgodnie z obecną modą. Można nawet powiedzieć, że nawet był wylansowany. Do tego drogie dodatki. Topowy zegarek na ręku, najnowszy model Iphone’a. Można powiedzieć, że wyglądał na człowieka sukcesu.

– Tak, mam, proszę. – podałem mu zapalniczkę.

– Dziękóweczka Mordo. Zgubiłem gdzieś swoją, a nie ma tu gdzie kupić nowej.

Przypalił sobie papierosa, oczywiście, jedną z najdroższych marek.

– Proszę, możesz ją zatrzymać. Nie jest mi potrzebna. – zaproponowałem. 

– Nie no, przestań. W domu mam pewnie z 10 lepszych. Zostawiłem pewnie w furze. Teraz tylko potrzebuje. Albo zostawiłem u panny. I tak pewnie żona mi kupi jakąś nową srebrną czy złotą, albo jeszcze inną. – wyciągnął do mnie rękę z zapalniczką.

Zabrałem zapalniczkę i myślałem, że z powrotem przeniosę się w książkowy świat fantazji, ale nie było mi to dane, gdyż usłyszałem jak mężczyzna mówił dalej:

– Ty, patrz. Jakie fajne dupeczki

Wskazał mi przechodzące niedaleko dwie dziewczyny. I kontynuował

– Tydzień temu byłem na imprezie i wyrwałem tam takie dwie. Od razu poszliśmy do hotelu. Czekaj… chwila…

Usłyszałem dzwonek telefonu a mój rozmówca od razu postanowił odebrać.

– No elo. – głośno odpowiedział na głos w słuchawce. – no tak, a co chciał?

Jednym uchem słyszałem przebieg rozmowy. Zresztą nie można było nie słyszeć, bo mężczyzna nie był zbyt dyskretny w tym. A rozmowa wyglądała mniej więcej tak, że po kilku zdaniach początkowej rozmowy było tak:

– To zajeb go. Bo tylko hajs by wyciągał. Po co mam dawać mu podwyżkę? Co ja, Matka Teresa jestem, że mam się dzielić moim hajsem? Sam się godził na taką pensję, a że był frajerem, to nie moja wina.

Później było kilka innych opinii i zdań, ale wszystkie były w podobnym tonie. We wszystkich oczerniał ludzi, którzy pracowali w jego firmie, bo jak wywnioskowałem z przebiegu konwersacji był właścicielem przedsiębiorstwa.

Rozłączył się w końcu i spojrzał na mnie.

– Na czym to skończyliśmy? Nieważne. Wkurwiają mnie nieudacznicy, ostatnio wpierdoliliśmy takiemu jednemu, bo się wymądrzał.

Spojrzałem na tego człowieka. Chwaląc się tak chciał wyglądać na większego i lepszego, niż wyglądał na początku tego przypadkowego spotkania.

Ale trudno, przekorna natura kazała mi się zapytać:

– A co z byciem dobrym dla innych? Co z etyką i podobnymi rzeczami?

Popatrzył na mnie zdziwiony, jakbym zadał pytanie na które odpowiedź jest oczywista.

– Jestem przecież dobrym człowiekiem. Przynoszę przecież kupę hajsu do domu. Mój dzieciak ma najlepsze rzeczy w szkole. Kasy jest tyle, że jeszcze mamy sprzątaczkę. Mam firmę i kilku pracowników, a te niewdzięczne chuje narzekają, że za dużo wymagam i za mało płacę. Droga wolna, sami chcieli. Nawet już o tym nie rozmawiam. I kto tu jest zły?

– No rozumiem – odpowiedziałem. I naprawdę zrozumiałem. Aż za dobrze…

– Dobra Mordo, lecę dalej, dupeczki uciekają. Pozdro

– No cześć. Dzięki za rozmowę.

Chciałem jeszcze dodać „za pouczającą rozmowę”, ale już nie zdarzyłem, bo mężczyzna już poszedł nie słuchając mnie.

Wróciłem do lektury chcąc jak najszybciej wymazać tę rozmowę z pamięci. Tę interesującą rozmowę… 

Część 2. Rozmowa z …

Siedziałem sobie kiedyś na ławeczce w parku. Pogoda była ładna, temperatura optymalna, trochę słoneczka, przyjemny wiaterek. Ludzie sobie spacerują, dzieci się wygłupiają.

Włączyłem sobie readera z ciekawą książką. Autor raczej nieznany, tematyka też nie była ciężka. Ot takie czytadło.

– Przepraszam, czy mogę się zapytać co Pan czyta? – usłyszałem nagle obok siebie.

Zdziwiony podniosłem wzrok sponad readera. Nie zauważyłem kiedy i skąd na ławce na której siedziałem pojawił się mężczyzna w podeszłym wieku. Przygarbiony, w ręce trzymał laseczkę. Jego pomarszczona twarz wyglądała na znużoną życiem, po wielu przejściach. Ale jednocześnie biło od niego coś wyniosłego oraz niesamowity spokój. Skromny, acz schludny ubiór nie rzucał się w oczy. Wyglądał jakby stał z boku reszty społeczeństwa, w którym kiedyś się doskonale odnajdywał.

– Słucham? – zapytałem zdezorientowany, wyrwany z kreujących się w myślach obrazach literackiego świata.

– Przepraszam bardzo, że Pana oderwałem od lektury, ale byłem ciekaw cóż za lektura tak bardzo Pana pochłonęła.

– Nic takiego – odparłem z uśmiechem – mało ambitna książka ale akurat taka na relaks. Bez poważnych zagadnień i przemyśleń.

Tym bardziej się uśmiechnąłem, gdyż z twarzy staruszka biła dobroć i ciepło. 

– Historyjka, jakich wiele. Ubrana w trochę inne słowa. Generalnie walka dobra ze złem. 

– Rozumiem – odwzajemnił uśmiech staruszek – A Pan wierzy w taką walkę dobra ze złem?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Pomyślałem „Oho, z płytkiej książki zrobi się filozoficzna dysputa”. A więc odparłem:

– Chyba nie można jasno określić w wielu przypadkach co jest dobre a co złe. 

– Doprawdy? – uniósł brwi staruszek. 

– Myślę, że tak. Bo czy jest to dobre czy złe, jak ktoś na swój sposób rozumie jakieś sprawy? Sprzeczne z różnymi doktrynami? Albo czy człowiek jest dobry czy zły kiedy, przykładowo, pomaga innym i widzi w człowieku człowieka, a jednocześnie grzeszy czy też nie działa etycznie i zdarza się, że postępuje źle? – popuściłem trochę fantazję, ale moja przekorna natura i chęć dyskusji wygrała.

– A nie jest tak, że źli mogą stać się dobrymi? – odparł na to pytaniem starszy mężczyzna

– Chyba nie. Nie wydaje mi się. – zamyśliłem się.

Na to mężczyzna spoważniał i rzekł: 

– Miałem kiedyś syna. Miał swoje poglądy, prowadził przykładne życie, był dobry. Tylko ludziom nie podobało się to co mówił do tego stopnia, że właśnie przez te jego poglądy, z lubianego człowieka stał się wyrzutkiem. Doszło do tego, że go skatowali przez co zmarł.

Starszy mężczyzna bardzo spochmurniał. Twarz mu się jeszcze bardziej postarzała. 

– Nie spotkała ich żadna kara? Powinni mieć za to konsekwencje. I to straszne. – Powiedziałem wzburzony.

Zamyślił się, jakby przywracał w myślach obraz swojego syna. 

– Było mi bardzo ciężko, ale wybaczyłem tym ludziom. Gniew, czy chęć zemsty nie przywróciłyby życia mojemu synowi. Zresztą wiedziałem że w głębi duszy ludzie są dobrzy. I tak się stało. – opowiadał staruszek – Po jakimś czasie ci ludzie zaczęli się zmieniać. Zaczęli żyć jak mój syn, wyznawać te same wartości i poglądy. 

– I mógł Pan to wybaczyć? – zapytałem zdziwiony. 

– Tak. – odparł – Jak widać dobrze zrobiłem. 

– Ale ci ludzie mieli krew na rękach. – nie odpuszczałem. 

– Ale też później odkupili swoje winy dobrymi uczynkami i miłością do innych. Pobłądzili na pewnym etapie życia. Ale człowiek potrafi się uczyć. Szczególnie na błędach.

Zamyśliłem się zapatrzony w jakiś punkt w oddali. Słowa te trafiły do mnie bardzo mocno. Chciałem się jeszcze o coś zapytać mężczyznę. Odwróciłem się do staruszka, lecz jego już nie było. Rozejrzałem się za nim, ale nie zobaczyłem nikogo. Zniknął tak nagle jak się pojawił. Ale miałem wrażenie, że pomimo to może być wszędzie.

Co z tą dojrzałością?

Jakiś czas temu usłyszałem w radiu, że co 5 uczeń szkoły ponadgimnazjalnej nie zdał w tym roku matury. Nie chcę się zagłębiać w dalsze statystyki z podziałem na szkoły, województwa, przedmioty, ale ta podstawowa mówi, że nie zdało matury około 53 tys. osób! Czyli 20,5% uczniów! A 15% mogło poprawiać egzamin dojrzałości. Aż boję się dalszych statystyk po poprawkach…

Nie wiem, czy z tego powodu śmiać się czy płakać i patrzyć z przerażeniem. Ale patrząc na szkoły państwowe i liczebność w klasach to na 30-sto osobową klasę nie zdało 6 uczniów. Jest to przerażające. I nie mówcie mi, że teraz jest inaczej niż było, ciężej itp. A wcale nie. Inne są predyspozycje do nauki? Poziom inteligencji się zmienia? Inaczej ludzie przyswajają wiedzę? Nagle stało się więcej humanistów niż wtedy, gdy zdawałem maturę? Bo większość nie zdała z matematyki, a kiedy ja zdawałem maturę to gorszy był język polski i z tym było więcej problemów.

No i gadanie, że kiedyś było prościej. Ale to teraz jest wśród lektur ponoć Harry Potter – tak usłyszałem od uczniów. Poza tym na to mam jedną odpowiedź – nie dowiemy się tego. Tak, nie dowiemy się tego, ilu obecnie uczniów zdałoby nie zdałoby egzaminu dojrzałości.

Poza tym wcale może nie jest ciężej, tylko bardziej się nie chce? Też mi się nie chciało, byłem leniwy. Wolałem lecieć na boisko pograć w piłkę czy iść gdzieś ze znajomymi lub robić jakieś inne głupoty. Ale jak trzeba było przysiąść, to przysiadałem i zdawałem. Więc to chyba też nie to, bo mnie też się nie chciało w szkole czy na studiach a jednak mam tytuł magistra. I chyba wcale tak ciężej nie ma, ponieważ materiał do matury można było opanować w miesiąc. A tym bardziej dla uczniów, których obowiązkami było tylko chodzenie do szkoły i na bieżąco uczenie się do klasówek i innych sprawdzianów. Do tego jak może być ciężej skoro jest nieograniczony dostęp do wiedzy? I to nawet można ją mieć przy sobie na telefonie. W dobie internetu nie ma z tym problemu raczej.

To co jest nie tak z tą maturą? Może poziom nauczania? Słyszałem opinie, że zakres wymaganej wiedzy i tak jest coraz niższy. To może zwiększyć wymagania wobec uczniów na lekcjach, aby później było łatwiej. Chociaż podniosły się głosy o zbyt dużych obciążeniach. No i nauczyciele. Ale to chyba zawsze tak było, że byli ci lepsi i ci gorsi. Ale chyba jak już ktoś jest nauczycielem to bardziej z powołania niż dla kariery. Miałem nauczycieli, przy których nie musiałem prawie się uczyć, bo to co mówili było interesujące. Ale miałem też takich, którzy byli straszni i nie dało się nic wynieść z lekcji. Ale na studiach jest gorzej w tym temacie.

Więc nie przyjmuje żadnych tłumaczeń różnych dziwnych rzeczy. Trzeba przyznać: Jest źle. Bardzo źle!

Kult przodków

Niedawny dzień 1 listopada skłania do zadumy i wspomnienia swoich bliskich. Tak, wiem, wiem. Ta data to święto radosne, w którym wspominamy Wszystkich Świętych. Właściwy dzień do chodzenia po cmentarzach to 2 listopada, Zaduszki wywodzące się z pogańskich tradycji. Ale i tak już się przyjęło, iż groby się odwiedza właśnie w dzień radosny. Ludzie masowo migrują do nekropolii, handlarze tematycznym asortymentem mają raj, a miasto (miasta) i służby porządkowe mają harówkę. A wszystko to związane z kultem przodków.

Lecz co to znaczy, o co w tym wszystkim chodzi.

Obserwując zachowania ludzi łatwo dojść do wniosku, że t5o kolejny powód do pokazania się. Idąc po cmentarzach w dnie poprzedzające dzień 1 listopada widać pospolite ruszenie z wiadrami, szczotkami i innym osprzętem porządkowo-czystościowym. Sam zresztą też to robię. I wszystko po to, aby w tym jednym dniu wszystko wyglądało na zadbane.

Z jednej strony wypada choć raz do roku zadbać o miejsce pochówku najbliższych. Z drugiej, no właśnie, raz do roku i po części na pokaz.

No i powstaje problem. W jeden dzień w roku nagle przypominamy sobie o zmarłych. W kraju o opinii silnie zagnieżdżonego kultu przodków. Czy aby tak jest? Czy tak bardzo pamiętamy o tych co zmarli? O całej pozostawionej po sobie spuściźnie?O ich doświadczeniu i mądrości życiowej? Czy jednak wolimy sami wszystko od nowa odkrywać i przeżywać, nie zważając na sukcesy i błędy bardziej doświadczonych.

Znaczna większość tego co się dzieje miało już miejsce w innych realiach. Mechanizmy działania opierają się też na tym samym. I powstaje pytanie, czy wyciągamy wnioski z tej historii czy raczej próbujemy od początku zmieniać świat (zresztą jak każde pokolenie, czy też każdy okres historyczny).

Kolejnym zagadnieniem jest natura ludzka. Jakoś nie widać tego, aby ludzie uczyli się na błędach przodków i wsłuchiwali się w to co mieli do powiedzenia. Wciąż popełniamy te same błędy, wciąż myślimy i robimy to samo. Nie widać, aby był w tej dziedzinie jakiś postęp. Oczywiście przejmujemy dużo od rodziców, opiekunów, autorytetów, ale już od innych nie bardzo. A dobrze by przystanąć i wsłuchać się w głosy przodków, jakie rzeczy można zaczerpnąć ze studni mądrości innych. I zatrzymywać się w tym pędzącym świecie częściej niż w jednym, świątecznym dniu odbywając coroczny kult przodków.